Aktualności

Jesteś tutaj

Aktualności

Hazard jakoś nie leży w mojej naturze - rozmowa z Martą Guśniowską

2017-02-13

Z Martą Guśniowską, dramaturgiem, o zbliżającej się premierze „Wielkiej wygranej” w Teatrze Żydowskim w Warszawie, rozmawiał Wiesław Kowalski.

Hmmm…. Cóż to się porobiło! Pani Dramaturg, której nagrody już trudno zliczyć, bierze się za przepisywanie klasyków! I do tego Szolema Alejchema! Pomysłów własnych zabrakło czy co? Pytam bo już w marcu premiera „Wielkiej wygranej” w Teatrze Żydowskim w Warszawie.

- Pomysłów jest dużo, mogę uspokoić – czasami nawet myślę, że za dużo, i trudno wybrać, którym się zająć, a przecież wszystkie są genialne… Pomysł na przepisanie klasyków wziął się z „Przepisów Domowych” Mika Urbaniaka – to było dla mnie coś nowego, a ja uwielbiam nowe wyzwania – i Mika - zatem nie sposób było się nie skusić.

No tak, wszystko zaczęło się – to już wiemy - od Mike' a Urbaniaka, który chyba za taką czystą klasyką nie przepada, a Pani wcześniej jak się odnosiła do takich prób w teatrze - można w końcu zmieniać Szekspira czy Mickiewicza, można dopisywać kwestie do dramatów Zapolskiej czy Moliera?

- Paradoksalnie nie lubię takich zabiegów. Chyba przez empatię… Szkoda mi tych wszystkich Autorów, którzy nie mogę się sprzeciwić dopisywaniu czegoś do Ich tekstów tylko dlatego, że akurat zdarzyło Im się nie żyć. Oczywiście można dyskutować o jakości tego, co zostało dopisane. Jeżeli ktoś traktuje czyjś tekst jako pretekst, inspirację, to ok – mnie jednak zawsze korkociąg się w kieszeni otwiera, gdy słyszę, że ktoś mi coś dopisał – skreślać proszę bardzo! Ale to, co dopisane, zazwyczaj mnie razi i zgrzyta. Zdarzają się takie wyjątki, jak nieodżałowany Petr Nosalek, który jako jedyny mógł mi dopisywać, co chciał, bo robił to w taki sposób, że na premierze sama nie wiedziałam, czy tekst był mój, czy Jego. Ale to jeden przypadek na milion – wynikający z przyjaźni i podobnego spojrzenia zarówno na Teatr, jak i na Świat.

No dobrze, ale wróćmy do „Wielkiej wygranej”, bo w końcu mamy zachęcić teatromanów i nie tylko, żeby gwałtem ruszyli do kasy tymczasowej dużej sceny Teatru Żydowskiego w Klubie Dowództwa Garnizonu Warszawa i zobaczyli spektakl, który reżyseruje Tomasz Szczepanek. Dowiedzą się w końcu jak wygrać tego miliona w totka czy nie?

- Nie mogę zdradzić – to niespodzianka. Choć pewnie powinnam powiedzieć, że tak – byłaby świetna reklama. Więc niech będzie, że tak – i każdy wyjdzie po spektaklu bogatszy. Przynajmniej w doświadczenie. Jakieś. Chyba... Tak czy inaczej – szczerze zapraszamy!

A Pani gra w totka, czy może bardziej kasyno gry Panią pociąga?

- Chyba ani to, ani to. Hazard jakoś nie leży w mojej naturze. Mam inne słabości – szczególnie dobre, czerwone wino… I czekolada... To wystarczy.

Obok Totolotka będzie też Familiada. Nie lubi Pani Karola Strasburgera, przecież opowiada świetnie dowcipy?

- Zastanawiam się, kto z nas jest bardziej złośliwy – ja, przez tę scenę, czy Pan przez to pytanie.

No dobrze, zostawmy na boku nieszczęsnego prezentera. Muszę jednak przyznać, że trochę Pani w swym tekście poszalała - córka głównego bohatera, Bejłka, nie ukrywa, że jest za prawem do aborcji, za legalizacją marihuany i małżeństw homoseksualnych, za przyjmowaniem uchodźców… Nie za dużo tego, jak na poczciwego Alejchema?

- Znak czasów! Postać Bejłki, jak wszystkie inne, potraktowana jest groteskowo – ale ja lubię wrzucić takie zaczepki, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka wydaje się, że to tylko dla żartu – to jednak daje do myślenia.

Nie byłaby Pani chyba sobą, gdyby nie było wątku o teatrze lalek, który zamierza kupić Krawiec, kiedy już zdobywa grosza więcej niż tylko na spłatę swoich długów. W końcu od lat pisze Pani sztuki dla dzieci grane najczęściej w teatrach lakowych.

- To prawda – nie byłabym sobą. Uwielbiam Teatr Lalek – jestem lalkarzem z urodzenia (bo nie z wykształcenia) i z zamiłowania – więc nie mogłam się powstrzymać.

Ach, i byłbym zapomniał, jest jeszcze Staruszka jako „klasyczny moher w ciut lepszym stylu”. To znaczy w berecie, czy bez?

- Te „bez” są niebezpieczniejsze, bo zakamuflowane. Nikomu nie można ufać…

Nawet zaświaty Pani w to włączyła, bo jest jeszcze Babcia Nieboszczka?

- Uwielbiam łączyć Światy – realne z nierealnymi, umarłych z żywymi. Teatr jako kalka rzeczywistości nie bardzo mnie pociąga – ale już zabawa w tworzenie nowych Światów, nierzadko absurdalnych, abstrakcyjnych, dziwnych – to jest to, co lubię najbardziej.

Widzę, że krawiectwo jest Pani mocną stroną – na scenie zobaczymy aż trzech krawców, do tego jeszcze pojawi się stylista Dziani.

- Owszem, potrafię uszyć sweter ze skarpety… Kiedy nie piszę, robię własne Lalki, które ubieram z pietyzmem i zaangażowaniem godnym Dzianiego… Co do Świata mody to fascynuje mnie jego artystyczna strona – projekty, stroje, niczym dzieła sztuki. Ale od zawsze bawi mnie ślepe podążanie za trendami – sytuacja, w której ktoś mówi mi, jak się mamy ubierać i co ma mi się podobać, przypomina mi scenę z „Żywotu Briana”, kiedy Brian tłumaczy ludziom z tłumu, że każdy z Nich jest inny, że są indywidualistami, a tłum odpowiada „Owszem, jesteśmy indywidualistami” jednym, równym, wspólnym głosem.

Żartujemy sobie, ale w końcu rozmawiamy o komedii. Czym jeszcze nas może zaskoczyć ta na współcześnie przepisana klasyka?

- Myślę, że szykuje się świetna zabawa. Wypróbowaliśmy tekst na czytaniu, z okazji Przepisów Domowych i wyszło super. Tomek wyłapał i podbił wszelkie niuanse i żarciki, poradził sobie znakomicie, Aktorzy sprawili się świetnie – mam nadzieję, że spektakl będzie przynajmniej tak dobry, jak czytanie – a wierzę, że jeszcze lepszy.

Co zatem wygramy przychodząc do teatru na „Wielką wygraną?

- Chciałabym powiedzieć, że dwie godziny świetnej zabawy! Ale nie wiem, ile trwa spektakl… A tak serio to liczę, że wszyscy będziemy się świetnie bawić, a jeśli w niektórych z nas zakiełkuje jeszcze jakaś refleksja – to myślę, że wygrana będzie pełna. By nie powiedzieć „wielka”.

To co, widzimy się premierze? Wciąż Pani jeździ oglądać pierwsze prezentacje swoich spektakli?

- Owszem, widzimy się – bardzo się cieszę. I nie, nie jeżdżę – nie dałabym rady. No i zazwyczaj mam daleko… z Białegostoku… Wszędzie stąd mamy daleko. Na szczęście Warszawa jest blisko – niecałe dwieście kilometrów – zupełnie, jakby Białystok leżał na Jej przedmieściach…

źródło tekstu