Aktualności
Jesteś tutaj
Aktualności
"Chciała zapomnieć" - recenzja Chochlika kulturalnego
Najpierw było normalne życie. A potem, w zasadzie u progu dorosłości - koszmar wojny, getto i ostateczne wybory, po których nic już nie mogło być takie, jak wcześniej. W "Wierze Gran" w Teatrze Kamienica, spektaklu, który tak często przywołuję w różnych sytuacjach, bohaterka mówi, że wybór jest zawsze. Można wybrać kawę lub herbatę, wczasy w górach lub nad morzem, wysokie obcasy lub płaskie. Szczęśliwe wybory. Ale co, kiedy nagle staje się przed wyborem: uratować dziecko czy matkę? Brata czy siostrę? I tak dalej... A co, jeśli staje się przed wyborami, jakie zły los (a raczej ludzie) zgotowali Adinie Blady-Szwajgier, młodej lekarce z getta? Jak je w ogóle podjąć, jeśli wiadomo, że za każdym z nich kryje się dramat i śmierć? Jak zrozumieć wybory innych, które zadecydowały o naszym życiu? Dlaczego, gdy wszyscy zasługują by żyć, numerek szczęścia trafia tylko do mnie? Przyjąć go? Jak spojrzeć w oczy tym, którym się nie udało? Przecież też chcieli żyć, a już za chwilę...
"I więcej nic nie pamiętam" przeczytałem już dawno. Są takie książki, o których mówi się, że powinny być lekturami szkolnymi, bo są tak ważne i mądre, że nie sposób z nich nie chłonąć dobra. Powinno się je czytać ku przestrodze i po to, by nigdy nie zapomnieć. Z lekturami tak jednak bywa, że nie chce się ich czasem czytać pod przymusem. Sam więc już nie wiem. Co wtedy zamiast? Film? A może... teatr?
Tylko w teatrze zdarzyć się może tak, że słowa o dramatycznej przeszłości Adiny Blady-Szwajgier płynąć będą z ust jej córki, aktorki Teatru Żydowskiego - Aliny Świdowskiej. Tylko na scenie możliwe jest przekroczenie bariery czasu i przestrzeni, by to, co dawno "zapomniane", mogło żyć tu i teraz i odbijać się od tego, jakie były konsekwencje tamtych zdarzeń dla tej jednej kobiety i innych, tych, którym się nie udało i tych, którzy mieli szczęście urodzić się jednak później.
"Chciała zapomnieć" to bolesna opowieść o końcu świata. O tym, jak żyło się w świecie, który nie miał prawa istnieć. O walce z losem w sytuacji, gdy przeżycie jednego dnia było nadludzkim wysiłkiem. I o tym, jak można być człowiekiem, bo przecież nawet wtedy, gdy się nic nie ma, i tak można pomóc. O życiu, które tli się w oczach i o pełnej świadomości i akceptacji nieuchronnego końca. O tym, że przychodzi moment, kiedy podejmuje się decyzję, czy wydać dzieci na pewną tragiczną śmierć z rąk oprawców czy podać im lek, po którym zasną spokojniej. Ale też na zawsze...
Nie będę opowiadał więcej treści spektaklu. To coś, czego trzeba doświadczyć samemu, by zrozumieć. Mnie, żyjącego teatrem i dla teatru, w tym małym-wielkim widowisku, ujmuje nie tylko ta bezsprzecznie niezwykła opowieść, ale także forma jej podania. I na niej chciałbym się chwilę skupić, bo boję się, że nikt o tym nie napisze.
Intymny, odważny i piękny spektakl na podstawie wspomnień Adiny Blady-Szwajgier i rozmów z jej córką-Aliną Świdowską wyreżyserowała w Teatrze Żydowskim Karolina Kirsz. Które to jej przedstawienie tutaj? - trudno nawet zliczyć. Znów się udało. Sukces, choć trudno nawet bić brawo, gdy człowiek wychodzi ze spektaklu zamyślony jak dawno... Przed spektaklem jedna z pań siedzących za mną powiedziała coś, nad czym wciąż się zastanawiam: przy tak trudnym temacie muszą być w przedstawieniu jakieś wentyle, zawory, które pozwolą odreagować, odpocząć. Było ich dla mnie trochę za mało. Z wyrazistych: tylko dwa, z czego jeden wywołał coś w rodzaju ukojenia: śmiech widzów. Chciałbym ich przeżyć trochę więcej. Rozumiem kompozycję całości, wiem, jaki jest cel przeplatania tekstu mamy wypowiedziami córki, ale nie znajduję w tym spokoju. Zwłaszcza że pieśni- modlitwy śpiewane przez Izabellę Rzeszowską i Sylwię Nayah też są rozpaczliwym krzykiem do Boga, jakiego tylko byśmy nie wyznawali. Doceniam za to scenograficzny minimalizm, który nie odciąga od tego, co najważniejsze, a jest wciąż znaczący. Różowa koszula nocna, karty pacjentów, kieliszek z karafką, lalka...
Tak, jak nie da się przejść obojętnie obok toczącej się na wyciągnięcie ręki historii, tak łatwo zapomnieć docenić skarb, który stoi przed nami na scenie. Alina Świdowska jest w roli bohaterek spektaklu: swojej mamy i siebie - tak naturalna, że można pomyśleć, że to wszystko jest takie proste do zagrania. A nie jest. Dla mnie "Chciała zapomnieć" to właśnie niezapomniany festiwal aktorskiego kunsztu. Spokoju, wyboru najwłaściwszych środków, które sprawiają, że nie odczuwamy wiwisekcyjnego rozpadania się cudzych traum, a doświadczamy emocji dokładnie tych, które aktorka przed nami kreuje z arsenału znanych sobie środków. Nie jest sztuką popłakać się na scenie, by wzruszyć. Ale sprawić, samemu trzymając się w ryzach, że kilkadziesiąt osób wzruszy się myśląc, że kilka ostatnich niezwykłych zdań wypowiedziano tylko dla nich, to już jest wielka rzecz. I jeszcze większa: umieć nie zatracić się w odmętach słów, które bardziej chyba dotknąć człowieka już nie mogą.
Pięć kwadransów... Pięć kwadransów Alina Świdowska opowiada o sobie i swoich bliskich, jest krucha i delikatna, gotowa rozpaść się od byle westchnienia, a przy tym nie robi sobie najmniejszej krzywdy. Po to właśnie kiedyś wymyślono aktorstwo, żeby tworzyć światy o barwach tak intensywnych, że trudno nawet ogarnąć, że takie mogą istnieć i wstępować do nich na z góry ustalony czas bez szkody dla własnych nerwów. Jednocześnie, przy całej technicznej doskonałości, emocji nie da się zupełnie udawać. Zwłaszcza grając je, można popaść w przesadę i stać się dla widza nieautentycznym. Ale to nie ten przypadek.
Siła Aliny Świdowskiej w tym spektaklu bierze się z czegoś innego niż zazwyczaj. Aktorka uczy nas, że krzyczeć można zaledwie cedząc słowa. Im bardziej do wewnątrz ona prowadzi monolog, tym większa jest jego siła rażenia. Zmuszeni już na wstępie do funkcjonowania w ciszy, pielęgnujemy ją w sobie, by nie uronić ani kropli z pucharu czarów, które dzieją się przed nami. A artystka zamyka się w sobie coraz bardziej i bardziej. Im ciszej mówi, tym bardziej odczuwamy jej krzyk. Nieczęste w teatrze. Ale możliwe, zwłaszcza że dzięki doskonałej dykcji aktorki nie uronimy ani słowa. I nagle okazuje się, że nie trzeba nikogo opleść powojem kabli mikroportowych, by zrozumieć, co się do nas mówi. A zrozumienie to tutaj przecież słowo klucz, wcale nie tytułowe zapomnienie, a zrozumienie właśnie. Bo w tym spektaklu chyba właśnie o to chodzi, żeby zrozumieć, że zło nie kończy się z chwilą, gdy je zniszczono. To, co się stało, wpływa na tych, którzy przetrwali i na kolejne pokolenia również.
Zdziwiło mnie, jak wielu młodych ludzi widziałem kilka dni temu na widowni. Przestało mnie dziwić, gdy zobaczyłem ich później przed teatrem. Jak oni pięknie mówili i jakim językiem do swojej gwiazdy, nauczycielki. Są czasem, bardzo rzadko, takie przedstawienia, na których nawet widownia ma twarze. To właśnie taki spektakl.
Gdybym miał króciutko przekonać kogoś, by wybrał się na monodram Aliny Świdowskiej stworzony z potrzeby serca na bazie niezwykłych pamiętników jej matki i powracający na teatralne deski niczym bumerang, powiedziałbym, że warto zobaczyć błyskotliwie zagrane wstrząsające widowisko o byciu człowiekiem w czasach, które odbierają człowieczeństwo. Polecam "Chciała zapomnieć" także tym, którzy chcą sobie przypomnieć, czym teatr kiedyś był, czym jeszcze czasem bywa i czym, boję się, w zalewie produktów teatralnopodobnych już niedługo pewnie nie będzie. Ale jest. Więc zobaczmy (jeśli się da, bo konia z rzędem temu, kto odnajdzie monodram w bliższym lub dalszym repertuarze). Ale może to się zmieni?
Chochlik kulturalny / 04.06.2024